17 października 2011

a

Szczeniackie lata za mną.

Nadchodzą czasy, których nie do końca rozumiem.

Dorosłość, w której nie ma miejsca na marzenia o magicznym pyle, w którym mogłabym zniknąć.

Dojrzałość, w której wartości poganiają poglądy...

Chwile, w których krawacik musi być zawiązany a
sukienka dopięta

i nie można założyć podartych kabaretek.


I tak tkwię między  wariactwem afektywnym dwubiegunowym
a
dorosłą, dojrzałą wersją kobiety
żony
matki

2 października 2011

Spotkamy się

Spieszysz się, twoje kroki wybijają rytm na mokrym asfalcie. Ile razy tak maszerowałeś? Metr za metrem, coraz bliżej celu. Czasami wyjrzysz zza swoich rzęs, ogarniesz rzeczywistość ciemnymi oczami. Spuszczasz wzrok, nie chcesz, by krople deszczu wpadły ci do oczu.
Patrzę na ciebie, przechodzisz koło mnie na wyciągnięciu ręki. Mogłabym złapać cię za płaszcz, poprosić byś zaczekał. Powiedzieć cokolwiek. Stoję nieruchomo i patrzę, jak odchodzisz. Nigdy wcześniej cię nie widziałam i nie wiem, czy kiedykolwiek zobaczę.
Może za kilka dni podasz mi filiżankę kawy w kawiarni. Zaproponujesz ciekawą lekturę w księgarni. Podpalisz mi papierosa, gdy za próżno będę szukać zapalniczki w jakiś ciasnym klubie. Może będziesz się ze mną kochał w ciemną noc za parę lat. A może wbijesz mi nóż w serce, gdy zechcę odejść. Albo ty odejdziesz z moją przyjaciółką?

Deszcz zmył twoje kroki, a ja zapomniałam jak wygląda twoja twarz.

28 czerwca 2011

Na moście Gdynia Stocznia


Świat, po którym się poruszałam już nigdy nie będzie taki sam. Ten konkretny most zawsze mnie przerażał, zawsze byłam świadoma widma śmierci, jakie ze sobą niósł. Most nad szynami kolejowymi relacji Gdynia – Gdańsk, w odcinku Gdynia Stocznia. Mieszkam pół kilometra od tego miejsca, w budynku, który nie pamięta żadnych rozruchów. Ale są miejsca, jak ten most, które swą pamięć zachowują. Metalowe żebra, głośny stukot nóg. W głowie nakładają się obrazy rzeczywistego czasu, z tym, który pomógł wyobraźni nakreślić obraz.
Przez długie tygodnie na terenie Trójmiasta ekipa filmowa zawłaszczyła teren i rozpaliła ciekawość mieszkańców.
Jedną z motywacji, która popchnęła mnie ku wizycie w Multikinie był fakt, że rok wcześniej wracając samochodem z uczelni do domu, utknęłyśmy z M. w Orłowie w ogromnym korku. Gdy pozwolono nam przejechać, obie przykleiłyśmy się do okien, obserwując niecodzienny widok czołgów na ulicy.
Wczorajszego dnia zabrałam M . siłą na Czarny Czwartek.
Tak, jak na początku projekcji cicho komentowałyśmy to, co działo się przed nami, tak na końcu, przy dźwiękach piosenki Kazika (nota bene ta sama piosenka w wykonaniu Nauki o Gównie – trójmiejskiego, punkowego zespołu – wydaje się bardziej z „ulicy”, żywsze i wiarygodniejsza) trzymałyśmy się za ręce nic nie mówiąc. Nie trzeba było słów.
12.03.2011

7 czerwca 2011

bez tytułu

                        * * *

            Nic nas już nie łączyło. Zimne oczy, kpiący uśmiech, to wszystko pamiętam. To wszystko jak sztylet przebijało moje serce, wspomnienia dusiły każdej nocy. Lekarze mówili mi, że choruje na depresję, a ja wiedziałam, że choruję na wspomnienia. Nie potrafiła ich wymazać wódka, nie potrafiłam zrobić tego ja.
W końcu zaczęły się ataki. Panika. Wszystko za małe, za duże. Atmosfera ciężka od rozmów z troskliwymi ludźmi, dbający o mój wizerunek. Monolog ze zdjęciem w ręku. Papieros za papierosem i kawa, która płynęła nieustannie. Mimo to spałam. Pół roku spałam.
Gdy otworzyły się przede mną drzwi zakładu psychiatrycznego, czułam pustkę. Otworzyły się, a ja zostałam wepchnięta do środka.
            Siedemnaście par rąk, siedemnaście talerzy w stołówce. Wszystkie pokonują drogę z łyżką paliwa, by ich organizmy, jak maszyny, mogły działać. Istnieć. Wegetować.
I ja tak wegetuję cały tydzień. Jestem osiemnastą zepsutą maszyną w zakładzie naprawy dusz.
            Po tygodniu zębatki zaczynają pasować do siebie, wypierając wspomnienia. Nieśmiałe uśmiechy, rozmowy, wieczorne kąpiele. Bo po co było wcześniej martwić się o ciało? Po co uśmiechem darzyć obojętne istoty? Teraz lody się przełamują.
Czasami dotykałam cienkiej skóry nadgarstek, czując napór. Barierę ochronną. Kiedyś robiłam to z nienawiścią. Teraz zaczęłam je głaskać, przepraszając je w myślach. Teraz chciałam żyć.
            Długo trwała rekonwalescencja. Ale powoli, powolutku zaczynałam dojrzewać w środku jak owoc na słońcu. Dojrzewać do wielu zmian w moim życiu.
Pierwszą zmianą były włosy. Długie, kasztanowe, wijące się wokół szyi jak pętle. I ja ta pętle wkrótce obcięłam. Nożyczki znalazły się w sekretnej kosmetyczce kogoś, kto nie miał prawa ich tam trzymać. Zawrzało na oddziale. Ale pętle, które tak często były całowane, dotykane i głaskane… trafiły do kosza.
Pomiędzy pierwszą a drugą zmianą oddział ogarnął bunt. Zwalano na mnie winę, chociaż ja nie poczuwałam się do żadnej odpowiedzialności. To nie ja ustalam zasady, które trzeba łamać, bo utrudniają egzystencję, która i tak jest marna w tym miejscu. Papierosy. Nocne wędrówki z łóżka do łóżka. Potrzebne mi było ciepło, którego nie oferowali w regulaminie szpitala. Ciekawe, dlaczego pielęgniarki nie mają w umowach o pracę pozycji mówiącej o czułości dla pacjentów.
Czułości towarzyszy często niechęć. Gdy wyrywam się z objęć obojętności, wpadam w pułapkę uczuć. A uczucia mienią się całą gamą dobrych i złych kolorów. Kolorów, które gryzą i które koją duszę. Te gryzące znałam bardzo dobrze.
Atak. Sprowokowany. Brudne oszczerstwa. Ktoś w końcu zatopił nóż w moje miękkie podbrzusze. Pełne blizn. Kiedyś nie potrafiąca się bronić zupełnie, teraz zadałam cios. Za te wszystkie, które doznałam. Ręka na szyi, szeroko otwarte oczy. Widziałam wszystko nie moimi oczami. Ale nie stałam obok. Szaleństwo? Terapia się dokonała.
Poczułam się silna. To bardzo niebezpieczne uczucie, które często popycha do czynów, które później zwalają z nóg konsekwencjami. Bardzo satysfakcjonujące uczucie.
            Kiedy czujesz, że możesz wszystko, mówią, że jesteś wyleczony. W moim przypadku usunęli mnie ze szpitala. Nie zakuli w pasy, a nadal to robią z innymi. Nie podali zastrzyków, po których oczy odwiedzają najciemniejsze zakątki powieki. Nie ze mną. Ja odeszłam.
Nie sama. Był ze mną mój gniew.
Nie wyszłam na ulicę uzbrojona po zęby. Nie wyszłam tam zaopatrzona w nienawiść.
Dokonała się druga zmiana. Zrozumiałam. Przebaczyłam. Było ciężko, nie mogło przecież być łatwo. Gdyby było łatwo, czułabym się słaba. A tak naprawdę byłam z siebie dumna. Ale uwierzyłam, że mam wybór. I moim wyborem jest świadomość, której nigdy więcej nie chcę zagubić. Nigdy więcej nie chcę pozwolić sobie na ostre krawędzie liżące moją barierę ochronną. Nigdy więcej…

Trzydzieści sześć miesięcy później trafiłam tam z powrotem.
Zabrakło paliwa. A może ręki do podnoszenia łyżki.
M. A. S. L.

2 kwietnia 2011

Zamiast pamiętnika

Drogi pamiętniczku,
chciałam ujawnić Ci wszystkie moje sekrety, tajemnice moje, które ze snów wykrzykują imię moje i duszą, duszą wspomnieniem szczęścia ale i cierpienia.
Chciałam być z Tobą szczera, tak jak szczery może być nóż ze swoim oprawcą, ostrze brutalnie przecinające skórę, zagłębiające się w ranę i drążącą dalej, aż ofiara przestanie się wierzgać. Do ostatniego oddechu.
Chciałam przede wszystkim podzielić się moim bólem i moją radością, które zarówno jedno jak i drugie przelewa się ze mnie co dnia niczym ze zbyt płytkiego naczynia, które ktoś nieopatrznie postawił na nierównej powierzchni.
Chciałam opowiedzieć Ci o każdym dniu, który nim oczy otworzę, już zamykać je muszę.

W końcu, chciałam, by Ktoś dotarł do Ciebie i przeczytał moje słowa, by zrozumiał, dlaczego to się wszystko stało. By w pamięci swojej zachował miejsce dla mnie, by przedłużył moją egzystencję w swoim istnieniu.

Drogi pamiętniczku,
żałuję, że Cie nie ma.

18 marca 2011

Wspomnienie z dzieciństwa

Czasami wydaje mi się, że nigdy nie przeżywałam dzieciństwa. Przeżywały je dzieci z opowiadań, z książek, niektórych filmów. Ja widziałam ciągły upływ czasu, który wędruje mi gdzieś między zmysłem wzroku a dotyku: jak gdyby przez ręce przepływał mi przypominający piasek, nie mogąc w żaden sposób go zatrzymać.
Gdy popchnę kołowrotek czasu w mojej pamięci, iglica zatrzymuje się w roku 1993, gdy starszy brat dla zabawy pozwolił mi obejrzeć horror. Dla niego była to zaledwie parodia tego gatunku, dla mnie trauma na kilka lat. Miałam sześć lat i po raz pierwszy widziałam zło w czystej, choć nierealnej postaci. Była to laleczka o złowieszczym imieniu Chacky. Zabijała z uśmiechem na swojej gumowej twarzyczce. Nawet, gdy twarzyczka przypominała sieczkę po spotkaniu z jakimś ostrym narzędziem. Okropieństwo. Patrzyłam na sceny z fascynacją na twarzy. Czułam się odrobinę winna, mając świadomość, że obraz nie jest dla mnie, nie jestem wystarczająco dojrzała, by zrozumieć… właściwie co? Wtedy odpowiedź wydawała mi się prostsza.
Nie była późna godzina, więc pozwolono mi wyjść na dwór na pobliskie drabinki. Siedziałam na nich analizując wszystko po kolei. Trwale wryłam sobie postać morderczej istoty. Nie jestem pewna, czy tego dnia zrozumiałam siłę strachu i ogromną adrenalinę, która się wiąże z sytuacją przerażenia. Ale pamiętam, że gdy powróciłam do domu, schowałam ulubione lalki na pawlacz, a te trochę więcej przypominające postać Chackyego – trafiły do śmietnika. Nie miałam żalu. Przecież ratowałam swoje życie i życie rodziny.
Tego dnia nie tylko spotkałam się z wizją śmierci i rozkładu na ekranie telewizora. Siedziałam na drabinkach i obserwowałam blok, w którym mieszkałam (pamiętam, że starszy brat od czasu do czasu wychodził na balkon i palił papierosy spoglądając w moim kierunku). Zauważyłam, że nie jestem sama. Dziewczynka, która przyszła nie wiadomo skąd dosiadła się i grzebała butem w piachu. Byłam rezolutną dziewczynką, trochę przerażoną sytuacją, jaka mnie tego dnia spotkała, więc pragnąc kontaktu z drugim człowiekiem (co tam „człowiek”, z kimś mi bliskim wiekowo! Kto by mnie zrozumiał i komu mogłabym się pochwalić nobilitacją, jaka mnie spotkała ze strony brata: w końcu nie wiele dzieciaków mogło się pochwalić obejrzeniem horroru) zagaiłam rozmowę, pytając o imię. Jakże brutalną odpowiedź uzyskałam! Dziewczynka… dziewucha wstrętna spojrzała na mnie lekceważąco i prychnęła: co cię to obchodzi?
Nigdy wcześniej nie spotkałam się z taką reakcją. Moja bezradność widać ucieszyła ją, a duma nie pozwalała mi więcej się odezwać. Poszłam do domu. Idąc, zrozumiałam dużo więcej, niż chciałam. Negatywne emocje czaiły się nie tylko w telewizorze.

1 marca 2011

Pamiętam, gdy ojciec dał mi worek płócienny, w którym brzęczały monety. Był ciężki, choć mały. Spłowiały kolor, o ile dobrze pamiętam beżowy. Może szary. Zamknięty.
Gdy udało nam się otworzyć worek, wysypałam monety. Było ich dużo a każda śmierdziała intensywnie. Metal, pot ludzi, którzy ściskali te monety w garści. Z rąk do rąk. Za coś i po coś. Przede wszystkim od kogoś do kogoś. Najważniejsze za co.

Monety skrywają w sobie coś więcej niż wartość nominału.
Skrywają tajemnice kieszeni i cienkich portfeli.
Słyszały nie jedno i nie jedno mogłyby ogłosić światu.
Ciekawe, że jeszcze nikt nie zainstalował w monetach maluteńkich chipów, które by inwigilowały nadawców i odbiorców.

Nie miało by to najmniejszego sensu.
Monety się gubi, przy okazji oddaje, pożycza, gdy brakuje na kawę.
Czasami chowa się je na długie lata w płóciennym worku.
Wtedy są cichymi szpiegami szuflad.

7 lutego 2011

Wcielając się w mężczyznę...


Promień światła wdarł się z brutalną siłą pod powieki. Musiałem wstać. Ona zawsze mi mówiła, że jeśli już się obudziłem, to nie powinienem na siłę dalej zasypiać, bo to wysysa energię potrzebną na cały dzień. Wstałem więc i ogarnąłem wzrokiem pomieszczenie. Jeden rzut oka i miałem ochotę z powrotem wrócić do łóżka.
Głowa ciążyła wczorajszym alkoholem. Nie wiem, jak się tam zagnieździł, jak się wlewał kieliszek po kieliszku siejąc spustoszenie w uczuciach i rozumie. W tym pierwszym szczególnie.
Ona już nigdy nie powie mi nic, co by mogło zmienić moje życie. Jej usta zamarły na zawsze. Na szczęście.
Wszedłem do kuchni. Mógłbym tu kiedyś zrobić remont…
Kawa mielona, dwie łyżki, wrząca woda, trzy razy zamieszać, dwie łyżki cukru, w końcu trzeba sobie posłodzić to pieprzone życie. W lodówce czai się piwo, doskonałe na ciężkość mojej głowy.
Patelnia skwierczy na gazie, kilka plasterków bekonu, pół cebuli, cztery jajka, dwie kromki chleba. Śniadanie bogów. Po śniadaniu piwo. Tak na wszelki wypadek, zamiast leków przeciwbólowych.
Ubieram spodnie, bluzę i buty. Wkładam portfel w tylnią kieszeń. Zakluczam mieszkanie, wychodzę na zewnątrz. Wiatr otula moją twarz, zakładam kaptur na głowę i idę ku starej toyocie zaparkowanej przed domem. Ten grat też by trzeba było wyremontować.
Odpalając silnik, myślę, o tym gównianym uczuciu pustki, które mnie ogarnia za każdym razem jak odpalam swój samochód. Mógłbym tak jechać przed siebie bez żadnych hamulców, jechać przed siebie, gdzie mnie poniesie, ile mi paliwo pozwoli.  Jechać przez miasta i wsie, przez drogi krajowe, miastowe i te poboczne, zaznaczone brunatną farbą na mapach. Jak cienkie, wyschnięte linie, przez które już nawet krew nie chce płynąć…
Dwójka, potem trójka, skrzyżowanie, dwójka i z powrotem trójka. Naciskam trochę mocniej pedał gazu i zmieniam drążek skrzyni biegów na czwórkę. Wjeżdżam na obwodnicę, ręka popycha drążek ku piątce. Żebym mógł tak do końca… na piątce całe życie, pruć przez całe życie, szybko, bardzo szybko, ile tylko można. Gdybym miał jeszcze gwarancję, że za kilometr czy dwa nic mi nie odpadnie, nie przypali się, nie zgaśnie. Marzenie.
Dojeżdżam do celu piętnaście minut później. W tym czasie niewiele myślałem. Słuchałem jakieś muzyki z radia, nuciłem coś bezmyślnie. Nic nie chce czuć, nic nie chcę już.
Dojechałem pod blok. Zaciągając hamulec ręczny, pomyślałem, po cholerę tu jestem. Trzeba zmyć z siebie poczucie winy. Z tą myślą wszedłem na klatkę. Stopień po stopniu wspinam się na górę. Z któregoś mieszkania wychodzi starszy mężczyzna z psem. Patrzy na mnie z pogardą. Odwzajemniam się tym samym. Pewnym siebie krokiem prę na przód. Mężczyzna, gdy stoimy na tym samym stopniu, okazuje się skurczonym staruszkiem. Żal mi go, więc już na niego nie patrzę.
Wchodzę do mieszkania bez pukania. Słyszę muzykę w dalszej części korytarza. Czyżby znowu piła?
Wchodzę do jej pokoju, siedzi z papierosem w ręku, przy herbacie. Nie widzę ani butelki, ani kieliszka. Spokojniejszy podchodzę do niej, dotykam jej ramienia dłonią. Bez specjalnej czułości, ot tak. Patrzy na mnie tym swoim sarnim wzrokiem. Odwracam się, siadam na fotelu. Niemal od razu wskakuje mi na kolana kot matki. Głaszczę jego futro.
- Po co znowu tu jesteś? – Chrapliwym głosem pyta. Nie wiem, czy czuję bardziej obojętność, litość czy złość.
- A poradziłabyś sobie beze mnie?
Siedzimy tak, każde na swojej orbicie, w swoim fotelu. Patrzymy to na okno, to na najdalsze przedmioty w pokoju. W końcu wstaję i zmierzam ku kuchni.
Chciałbym jej tyle powiedzieć. Czasami wyobrażam sobie, jak podchodzę do niej, przytulam twarz do jej włosów, otulam się jej ciepłem i pozwalam na miękkość powiek… Ale nie, ona dawno już stała się przykrym obowiązkiem. Obowiązkiem, za który się nie dziękuję, jedynie w twarz się dostaje. Bezradność i gniew. Tyle czuję.
Sprawdzam zawartość lodówki. W myślach robię listę zakupów. Otwieram okno, niech się przewietrzy. Kurz i dym. Rodzinny dom.

Wracając od matki zachodzę do monopolowego. Dwa piwa. Tyle mi dziś wystarczy.
Wchodzę do swojego mieszkania. Wita mnie cisza. Mógłbym sobie chociaż jakiegoś psa kupić. Albo kota. I skończyć jak moja matka na fotelu…
Siadam przed komputerem, otwieram piwo. Wiadomość od niej. Kasuję.
Patrzę na wirtualny kosz. Jedna wiadomość w koszu. Jedna jedyna. Tylko jedna? Słabo się stara. Ale ta jedna ciągle tam jest. Przeczytać? Nie przeczytam. Opróżnij kosz. Opróżnić? Przeczytam.
Nie potrzebnie czytałem. Nic nowego. Wiesz, jak Cię kochałam, jak mogłeś mi to zrobić, jak mogłeś naszą miłość za drzwi wystawić. Jak Cię znosiłam, pomagałam, jak z ran krew zlizywałam. Jak mogłeś, jak mogłeś. Sercu rozum odebranie, ust pragnieniu wyrwanie, ciało ciałem odepchnięte, zepchnięte, wystarczającą odległość zachowanie.

Może przez sekundę poczułem, że może jednak się myliłem, może jednak nie powinienem. Ale radość wolności była silniejsza. Po co mi ciężar, kobieta, która zna mnie za bardzo, zna każdą moją myśl, nic nowego się nie dowie przecież. Nic więcej dać jej nie potrafię.

Zaczynam mechanicznie pisać raporty. Pracę odwalać. Pierwsza, druga, trzecia godzina. Skończone na dziś. Zarejestrowany, wyrejestrowany, wszystkie zadania na dziś wykonane. Można skończyć dzień. Można iść spać.

W łazience natknąłem się na jej ręcznik. Moja koszula w koszu na brudy. Miała ją na sobie którejś nocy. A raczej ranka. W nocy miała na sobie tylko mnie.
Wziąłem ten cholerny ręcznik, koszulę i wyrzuciłem. Nie chcę na nie patrzeć. To moja przestrzeń, to moje życie, nie chcę jej tutaj.
Prysznic. Woda obmywa moje ciało. Ciepło. Pusto.

Zasypiam. Nie śpię już przy muzyce. Nie chcę nic, co by się z nią kojarzyło. Żaden dźwięk mnie do niej już nie zbliży.
Sen wkrada się powoli, delikatnie. Jak kot, łasi się o moją podświadomość. W śnie pozwalam sobie na wszystko. Widzę gęste włosy nade mną. Te kocie oczy. Te usta delikatne, regularne. Szyja nęcąca zapachem. Szybszy przepływ krwi. Gdyby tak ją dotknąć na chwilę. Objąć jej talię, przytulić ją do siebie…

4 lutego 2011

Postać


Carrie White[1] nie miała przyjaciół.
Była samotną, brzydką nastolatką. Gdyby bóg słów umiejscowił ją gdzie indziej, na przykład w Środkowej części Europy, o innym czasie na przykład w latach 1985-1995, zapewne znalazłaby więcej pokrewnych sobie dusz. Nie musiałaby zabijać całego miasteczka. Nie zostałaby oblana świńską krwią podczas najpiękniejszego wieczoru w swoim życiu. W nowym czasie i nowym miejscu codziennie spędzałaby upojne noce w którejś z bram ze swoimi nowymi przyjaciółmi, punkami, pijąc tanie wino, na które z pewnością byłoby ją stać. Oddałaby matkę do szpitala psychiatrycznego, wcześniej ubezwłasnowolniając ją. Pobierałaby rentę, którą przeznaczałaby na kąt w jakimś studenckim mieszkaniu. Paliłaby śmierdzące papierosy, pisała liryczne wiersze i płakałaby na widok zła szerzącego się na świecie. Od czasu do czasu przesuwałaby sobie popielniczkę siłą woli…




[1] Bohaterka pierwszej powieści Stephena Kinga pt. Carrie, cechująca się zdolnościami telekinetycznymi.

13 stycznia 2011

sny rodzą rzeczywistość


Jim Morrison powtarzał, że sny rodzą rzeczywistość, co choć budzi początkowo sprzeciw, nie jest wcale niemożliwe. Wręcz przeciwnie.
Kiedyś spisywałam swoje sny. Miałam piękny zeszyt, ekologiczny z czarną okładką, w środku papier koloru brązowego, recykling pełną parą. Tam zwielokrotniały swój żywot moje sny.
Aż któregoś dnia przyłapałam się na wspominaniu czegoś, co prawdopodobnie wydarzyło się w marzeniu sennym, a byłam pewna, że było na jawie…
I tak do dziś nie jestem pewna kilku moich wspomnień. Nie wiem, czy wydarzyły się naprawdę czy też zostały zaprojektowane przez mój umysł?
Patrząc na przedmiot, wiemy jaką pełni funkcję. Czasami tylko się jej domyślamy, jednak rozwikłanie zagadki nie zajmuje zbyt dużo czasu.
Patrząc na moje sny i wspomnienia (a nawet niektóre odczucia) nie potrafię powiedzieć, po co egzystują w moim życiu. Wiem tylko, że budują moją rzeczywistość, są jej (zbyt) ważnym składnikiem.
Chociaż nie mogę na nich w pełni polegać.

2 stycznia 2011

Kwiat


Cisza wkrada się między usta a dłonie. Chłód przenika przez skórę. Tętnice dawno przestały przewodzić namiętność.
Wschód słońca. Nakryłam go, gdy się wyłaniał. Tylko raz. Jakby nigdy wcześniej i nigdy potem miał się nie pojawić. Polana była mokra od rosy a nasze pidżamy lśniły.
Zachodów było więcej.
Tylko północ – południe bez zmian.

Dawno nie miałam w ręku bukietu kwiatów polnych. Już ich nie dostaję. Wiek dojrzały wyklucza naturalność.
Na parapecie prężą się dumnie sztucznie podtrzymywane storczyki.
Dzikie rośliny już dawno pogubiły wszystkie nadzieje.

Nie podlewany kwiat z brakiem dostępu do światła umiera.
Czasami reanimowany, karłowacieje.

Czekam na złamanie ciszy.