7 lutego 2011

Wcielając się w mężczyznę...


Promień światła wdarł się z brutalną siłą pod powieki. Musiałem wstać. Ona zawsze mi mówiła, że jeśli już się obudziłem, to nie powinienem na siłę dalej zasypiać, bo to wysysa energię potrzebną na cały dzień. Wstałem więc i ogarnąłem wzrokiem pomieszczenie. Jeden rzut oka i miałem ochotę z powrotem wrócić do łóżka.
Głowa ciążyła wczorajszym alkoholem. Nie wiem, jak się tam zagnieździł, jak się wlewał kieliszek po kieliszku siejąc spustoszenie w uczuciach i rozumie. W tym pierwszym szczególnie.
Ona już nigdy nie powie mi nic, co by mogło zmienić moje życie. Jej usta zamarły na zawsze. Na szczęście.
Wszedłem do kuchni. Mógłbym tu kiedyś zrobić remont…
Kawa mielona, dwie łyżki, wrząca woda, trzy razy zamieszać, dwie łyżki cukru, w końcu trzeba sobie posłodzić to pieprzone życie. W lodówce czai się piwo, doskonałe na ciężkość mojej głowy.
Patelnia skwierczy na gazie, kilka plasterków bekonu, pół cebuli, cztery jajka, dwie kromki chleba. Śniadanie bogów. Po śniadaniu piwo. Tak na wszelki wypadek, zamiast leków przeciwbólowych.
Ubieram spodnie, bluzę i buty. Wkładam portfel w tylnią kieszeń. Zakluczam mieszkanie, wychodzę na zewnątrz. Wiatr otula moją twarz, zakładam kaptur na głowę i idę ku starej toyocie zaparkowanej przed domem. Ten grat też by trzeba było wyremontować.
Odpalając silnik, myślę, o tym gównianym uczuciu pustki, które mnie ogarnia za każdym razem jak odpalam swój samochód. Mógłbym tak jechać przed siebie bez żadnych hamulców, jechać przed siebie, gdzie mnie poniesie, ile mi paliwo pozwoli.  Jechać przez miasta i wsie, przez drogi krajowe, miastowe i te poboczne, zaznaczone brunatną farbą na mapach. Jak cienkie, wyschnięte linie, przez które już nawet krew nie chce płynąć…
Dwójka, potem trójka, skrzyżowanie, dwójka i z powrotem trójka. Naciskam trochę mocniej pedał gazu i zmieniam drążek skrzyni biegów na czwórkę. Wjeżdżam na obwodnicę, ręka popycha drążek ku piątce. Żebym mógł tak do końca… na piątce całe życie, pruć przez całe życie, szybko, bardzo szybko, ile tylko można. Gdybym miał jeszcze gwarancję, że za kilometr czy dwa nic mi nie odpadnie, nie przypali się, nie zgaśnie. Marzenie.
Dojeżdżam do celu piętnaście minut później. W tym czasie niewiele myślałem. Słuchałem jakieś muzyki z radia, nuciłem coś bezmyślnie. Nic nie chce czuć, nic nie chcę już.
Dojechałem pod blok. Zaciągając hamulec ręczny, pomyślałem, po cholerę tu jestem. Trzeba zmyć z siebie poczucie winy. Z tą myślą wszedłem na klatkę. Stopień po stopniu wspinam się na górę. Z któregoś mieszkania wychodzi starszy mężczyzna z psem. Patrzy na mnie z pogardą. Odwzajemniam się tym samym. Pewnym siebie krokiem prę na przód. Mężczyzna, gdy stoimy na tym samym stopniu, okazuje się skurczonym staruszkiem. Żal mi go, więc już na niego nie patrzę.
Wchodzę do mieszkania bez pukania. Słyszę muzykę w dalszej części korytarza. Czyżby znowu piła?
Wchodzę do jej pokoju, siedzi z papierosem w ręku, przy herbacie. Nie widzę ani butelki, ani kieliszka. Spokojniejszy podchodzę do niej, dotykam jej ramienia dłonią. Bez specjalnej czułości, ot tak. Patrzy na mnie tym swoim sarnim wzrokiem. Odwracam się, siadam na fotelu. Niemal od razu wskakuje mi na kolana kot matki. Głaszczę jego futro.
- Po co znowu tu jesteś? – Chrapliwym głosem pyta. Nie wiem, czy czuję bardziej obojętność, litość czy złość.
- A poradziłabyś sobie beze mnie?
Siedzimy tak, każde na swojej orbicie, w swoim fotelu. Patrzymy to na okno, to na najdalsze przedmioty w pokoju. W końcu wstaję i zmierzam ku kuchni.
Chciałbym jej tyle powiedzieć. Czasami wyobrażam sobie, jak podchodzę do niej, przytulam twarz do jej włosów, otulam się jej ciepłem i pozwalam na miękkość powiek… Ale nie, ona dawno już stała się przykrym obowiązkiem. Obowiązkiem, za który się nie dziękuję, jedynie w twarz się dostaje. Bezradność i gniew. Tyle czuję.
Sprawdzam zawartość lodówki. W myślach robię listę zakupów. Otwieram okno, niech się przewietrzy. Kurz i dym. Rodzinny dom.

Wracając od matki zachodzę do monopolowego. Dwa piwa. Tyle mi dziś wystarczy.
Wchodzę do swojego mieszkania. Wita mnie cisza. Mógłbym sobie chociaż jakiegoś psa kupić. Albo kota. I skończyć jak moja matka na fotelu…
Siadam przed komputerem, otwieram piwo. Wiadomość od niej. Kasuję.
Patrzę na wirtualny kosz. Jedna wiadomość w koszu. Jedna jedyna. Tylko jedna? Słabo się stara. Ale ta jedna ciągle tam jest. Przeczytać? Nie przeczytam. Opróżnij kosz. Opróżnić? Przeczytam.
Nie potrzebnie czytałem. Nic nowego. Wiesz, jak Cię kochałam, jak mogłeś mi to zrobić, jak mogłeś naszą miłość za drzwi wystawić. Jak Cię znosiłam, pomagałam, jak z ran krew zlizywałam. Jak mogłeś, jak mogłeś. Sercu rozum odebranie, ust pragnieniu wyrwanie, ciało ciałem odepchnięte, zepchnięte, wystarczającą odległość zachowanie.

Może przez sekundę poczułem, że może jednak się myliłem, może jednak nie powinienem. Ale radość wolności była silniejsza. Po co mi ciężar, kobieta, która zna mnie za bardzo, zna każdą moją myśl, nic nowego się nie dowie przecież. Nic więcej dać jej nie potrafię.

Zaczynam mechanicznie pisać raporty. Pracę odwalać. Pierwsza, druga, trzecia godzina. Skończone na dziś. Zarejestrowany, wyrejestrowany, wszystkie zadania na dziś wykonane. Można skończyć dzień. Można iść spać.

W łazience natknąłem się na jej ręcznik. Moja koszula w koszu na brudy. Miała ją na sobie którejś nocy. A raczej ranka. W nocy miała na sobie tylko mnie.
Wziąłem ten cholerny ręcznik, koszulę i wyrzuciłem. Nie chcę na nie patrzeć. To moja przestrzeń, to moje życie, nie chcę jej tutaj.
Prysznic. Woda obmywa moje ciało. Ciepło. Pusto.

Zasypiam. Nie śpię już przy muzyce. Nie chcę nic, co by się z nią kojarzyło. Żaden dźwięk mnie do niej już nie zbliży.
Sen wkrada się powoli, delikatnie. Jak kot, łasi się o moją podświadomość. W śnie pozwalam sobie na wszystko. Widzę gęste włosy nade mną. Te kocie oczy. Te usta delikatne, regularne. Szyja nęcąca zapachem. Szybszy przepływ krwi. Gdyby tak ją dotknąć na chwilę. Objąć jej talię, przytulić ją do siebie…

4 lutego 2011

Postać


Carrie White[1] nie miała przyjaciół.
Była samotną, brzydką nastolatką. Gdyby bóg słów umiejscowił ją gdzie indziej, na przykład w Środkowej części Europy, o innym czasie na przykład w latach 1985-1995, zapewne znalazłaby więcej pokrewnych sobie dusz. Nie musiałaby zabijać całego miasteczka. Nie zostałaby oblana świńską krwią podczas najpiękniejszego wieczoru w swoim życiu. W nowym czasie i nowym miejscu codziennie spędzałaby upojne noce w którejś z bram ze swoimi nowymi przyjaciółmi, punkami, pijąc tanie wino, na które z pewnością byłoby ją stać. Oddałaby matkę do szpitala psychiatrycznego, wcześniej ubezwłasnowolniając ją. Pobierałaby rentę, którą przeznaczałaby na kąt w jakimś studenckim mieszkaniu. Paliłaby śmierdzące papierosy, pisała liryczne wiersze i płakałaby na widok zła szerzącego się na świecie. Od czasu do czasu przesuwałaby sobie popielniczkę siłą woli…




[1] Bohaterka pierwszej powieści Stephena Kinga pt. Carrie, cechująca się zdolnościami telekinetycznymi.