18 marca 2011

Wspomnienie z dzieciństwa

Czasami wydaje mi się, że nigdy nie przeżywałam dzieciństwa. Przeżywały je dzieci z opowiadań, z książek, niektórych filmów. Ja widziałam ciągły upływ czasu, który wędruje mi gdzieś między zmysłem wzroku a dotyku: jak gdyby przez ręce przepływał mi przypominający piasek, nie mogąc w żaden sposób go zatrzymać.
Gdy popchnę kołowrotek czasu w mojej pamięci, iglica zatrzymuje się w roku 1993, gdy starszy brat dla zabawy pozwolił mi obejrzeć horror. Dla niego była to zaledwie parodia tego gatunku, dla mnie trauma na kilka lat. Miałam sześć lat i po raz pierwszy widziałam zło w czystej, choć nierealnej postaci. Była to laleczka o złowieszczym imieniu Chacky. Zabijała z uśmiechem na swojej gumowej twarzyczce. Nawet, gdy twarzyczka przypominała sieczkę po spotkaniu z jakimś ostrym narzędziem. Okropieństwo. Patrzyłam na sceny z fascynacją na twarzy. Czułam się odrobinę winna, mając świadomość, że obraz nie jest dla mnie, nie jestem wystarczająco dojrzała, by zrozumieć… właściwie co? Wtedy odpowiedź wydawała mi się prostsza.
Nie była późna godzina, więc pozwolono mi wyjść na dwór na pobliskie drabinki. Siedziałam na nich analizując wszystko po kolei. Trwale wryłam sobie postać morderczej istoty. Nie jestem pewna, czy tego dnia zrozumiałam siłę strachu i ogromną adrenalinę, która się wiąże z sytuacją przerażenia. Ale pamiętam, że gdy powróciłam do domu, schowałam ulubione lalki na pawlacz, a te trochę więcej przypominające postać Chackyego – trafiły do śmietnika. Nie miałam żalu. Przecież ratowałam swoje życie i życie rodziny.
Tego dnia nie tylko spotkałam się z wizją śmierci i rozkładu na ekranie telewizora. Siedziałam na drabinkach i obserwowałam blok, w którym mieszkałam (pamiętam, że starszy brat od czasu do czasu wychodził na balkon i palił papierosy spoglądając w moim kierunku). Zauważyłam, że nie jestem sama. Dziewczynka, która przyszła nie wiadomo skąd dosiadła się i grzebała butem w piachu. Byłam rezolutną dziewczynką, trochę przerażoną sytuacją, jaka mnie tego dnia spotkała, więc pragnąc kontaktu z drugim człowiekiem (co tam „człowiek”, z kimś mi bliskim wiekowo! Kto by mnie zrozumiał i komu mogłabym się pochwalić nobilitacją, jaka mnie spotkała ze strony brata: w końcu nie wiele dzieciaków mogło się pochwalić obejrzeniem horroru) zagaiłam rozmowę, pytając o imię. Jakże brutalną odpowiedź uzyskałam! Dziewczynka… dziewucha wstrętna spojrzała na mnie lekceważąco i prychnęła: co cię to obchodzi?
Nigdy wcześniej nie spotkałam się z taką reakcją. Moja bezradność widać ucieszyła ją, a duma nie pozwalała mi więcej się odezwać. Poszłam do domu. Idąc, zrozumiałam dużo więcej, niż chciałam. Negatywne emocje czaiły się nie tylko w telewizorze.

1 marca 2011

Pamiętam, gdy ojciec dał mi worek płócienny, w którym brzęczały monety. Był ciężki, choć mały. Spłowiały kolor, o ile dobrze pamiętam beżowy. Może szary. Zamknięty.
Gdy udało nam się otworzyć worek, wysypałam monety. Było ich dużo a każda śmierdziała intensywnie. Metal, pot ludzi, którzy ściskali te monety w garści. Z rąk do rąk. Za coś i po coś. Przede wszystkim od kogoś do kogoś. Najważniejsze za co.

Monety skrywają w sobie coś więcej niż wartość nominału.
Skrywają tajemnice kieszeni i cienkich portfeli.
Słyszały nie jedno i nie jedno mogłyby ogłosić światu.
Ciekawe, że jeszcze nikt nie zainstalował w monetach maluteńkich chipów, które by inwigilowały nadawców i odbiorców.

Nie miało by to najmniejszego sensu.
Monety się gubi, przy okazji oddaje, pożycza, gdy brakuje na kawę.
Czasami chowa się je na długie lata w płóciennym worku.
Wtedy są cichymi szpiegami szuflad.