28 czerwca 2011

Na moście Gdynia Stocznia


Świat, po którym się poruszałam już nigdy nie będzie taki sam. Ten konkretny most zawsze mnie przerażał, zawsze byłam świadoma widma śmierci, jakie ze sobą niósł. Most nad szynami kolejowymi relacji Gdynia – Gdańsk, w odcinku Gdynia Stocznia. Mieszkam pół kilometra od tego miejsca, w budynku, który nie pamięta żadnych rozruchów. Ale są miejsca, jak ten most, które swą pamięć zachowują. Metalowe żebra, głośny stukot nóg. W głowie nakładają się obrazy rzeczywistego czasu, z tym, który pomógł wyobraźni nakreślić obraz.
Przez długie tygodnie na terenie Trójmiasta ekipa filmowa zawłaszczyła teren i rozpaliła ciekawość mieszkańców.
Jedną z motywacji, która popchnęła mnie ku wizycie w Multikinie był fakt, że rok wcześniej wracając samochodem z uczelni do domu, utknęłyśmy z M. w Orłowie w ogromnym korku. Gdy pozwolono nam przejechać, obie przykleiłyśmy się do okien, obserwując niecodzienny widok czołgów na ulicy.
Wczorajszego dnia zabrałam M . siłą na Czarny Czwartek.
Tak, jak na początku projekcji cicho komentowałyśmy to, co działo się przed nami, tak na końcu, przy dźwiękach piosenki Kazika (nota bene ta sama piosenka w wykonaniu Nauki o Gównie – trójmiejskiego, punkowego zespołu – wydaje się bardziej z „ulicy”, żywsze i wiarygodniejsza) trzymałyśmy się za ręce nic nie mówiąc. Nie trzeba było słów.
12.03.2011

7 czerwca 2011

bez tytułu

                        * * *

            Nic nas już nie łączyło. Zimne oczy, kpiący uśmiech, to wszystko pamiętam. To wszystko jak sztylet przebijało moje serce, wspomnienia dusiły każdej nocy. Lekarze mówili mi, że choruje na depresję, a ja wiedziałam, że choruję na wspomnienia. Nie potrafiła ich wymazać wódka, nie potrafiłam zrobić tego ja.
W końcu zaczęły się ataki. Panika. Wszystko za małe, za duże. Atmosfera ciężka od rozmów z troskliwymi ludźmi, dbający o mój wizerunek. Monolog ze zdjęciem w ręku. Papieros za papierosem i kawa, która płynęła nieustannie. Mimo to spałam. Pół roku spałam.
Gdy otworzyły się przede mną drzwi zakładu psychiatrycznego, czułam pustkę. Otworzyły się, a ja zostałam wepchnięta do środka.
            Siedemnaście par rąk, siedemnaście talerzy w stołówce. Wszystkie pokonują drogę z łyżką paliwa, by ich organizmy, jak maszyny, mogły działać. Istnieć. Wegetować.
I ja tak wegetuję cały tydzień. Jestem osiemnastą zepsutą maszyną w zakładzie naprawy dusz.
            Po tygodniu zębatki zaczynają pasować do siebie, wypierając wspomnienia. Nieśmiałe uśmiechy, rozmowy, wieczorne kąpiele. Bo po co było wcześniej martwić się o ciało? Po co uśmiechem darzyć obojętne istoty? Teraz lody się przełamują.
Czasami dotykałam cienkiej skóry nadgarstek, czując napór. Barierę ochronną. Kiedyś robiłam to z nienawiścią. Teraz zaczęłam je głaskać, przepraszając je w myślach. Teraz chciałam żyć.
            Długo trwała rekonwalescencja. Ale powoli, powolutku zaczynałam dojrzewać w środku jak owoc na słońcu. Dojrzewać do wielu zmian w moim życiu.
Pierwszą zmianą były włosy. Długie, kasztanowe, wijące się wokół szyi jak pętle. I ja ta pętle wkrótce obcięłam. Nożyczki znalazły się w sekretnej kosmetyczce kogoś, kto nie miał prawa ich tam trzymać. Zawrzało na oddziale. Ale pętle, które tak często były całowane, dotykane i głaskane… trafiły do kosza.
Pomiędzy pierwszą a drugą zmianą oddział ogarnął bunt. Zwalano na mnie winę, chociaż ja nie poczuwałam się do żadnej odpowiedzialności. To nie ja ustalam zasady, które trzeba łamać, bo utrudniają egzystencję, która i tak jest marna w tym miejscu. Papierosy. Nocne wędrówki z łóżka do łóżka. Potrzebne mi było ciepło, którego nie oferowali w regulaminie szpitala. Ciekawe, dlaczego pielęgniarki nie mają w umowach o pracę pozycji mówiącej o czułości dla pacjentów.
Czułości towarzyszy często niechęć. Gdy wyrywam się z objęć obojętności, wpadam w pułapkę uczuć. A uczucia mienią się całą gamą dobrych i złych kolorów. Kolorów, które gryzą i które koją duszę. Te gryzące znałam bardzo dobrze.
Atak. Sprowokowany. Brudne oszczerstwa. Ktoś w końcu zatopił nóż w moje miękkie podbrzusze. Pełne blizn. Kiedyś nie potrafiąca się bronić zupełnie, teraz zadałam cios. Za te wszystkie, które doznałam. Ręka na szyi, szeroko otwarte oczy. Widziałam wszystko nie moimi oczami. Ale nie stałam obok. Szaleństwo? Terapia się dokonała.
Poczułam się silna. To bardzo niebezpieczne uczucie, które często popycha do czynów, które później zwalają z nóg konsekwencjami. Bardzo satysfakcjonujące uczucie.
            Kiedy czujesz, że możesz wszystko, mówią, że jesteś wyleczony. W moim przypadku usunęli mnie ze szpitala. Nie zakuli w pasy, a nadal to robią z innymi. Nie podali zastrzyków, po których oczy odwiedzają najciemniejsze zakątki powieki. Nie ze mną. Ja odeszłam.
Nie sama. Był ze mną mój gniew.
Nie wyszłam na ulicę uzbrojona po zęby. Nie wyszłam tam zaopatrzona w nienawiść.
Dokonała się druga zmiana. Zrozumiałam. Przebaczyłam. Było ciężko, nie mogło przecież być łatwo. Gdyby było łatwo, czułabym się słaba. A tak naprawdę byłam z siebie dumna. Ale uwierzyłam, że mam wybór. I moim wyborem jest świadomość, której nigdy więcej nie chcę zagubić. Nigdy więcej nie chcę pozwolić sobie na ostre krawędzie liżące moją barierę ochronną. Nigdy więcej…

Trzydzieści sześć miesięcy później trafiłam tam z powrotem.
Zabrakło paliwa. A może ręki do podnoszenia łyżki.
M. A. S. L.