Wiara. Nadzieja. Miłość.
Weźmy wiarę. Jest jak szczwany lis. Przypałęta się znienacka. Atakuje najsłabsze jednostki. Te silne zdołają uciec, zanim połknie je do reszty. Gdy już połknie w całości, gdy nie ma ucieczki, jesteśmy w wielkiej jamie, niczym Jonasz w wielorybie... I ta sama wiara, która nas zjadła - podtrzymuje nas. Z wewnątrz i na zewnątrz, wszędzie. Zachłannie. Bo przed sobą w sobie nie da się uciec.
Nadzieja jest najstraszniejsza. W chwili, gdy już wszystko karze zniknąć, nadzieja trzyma nas za rękę jak dobra matka, podtrzymuje w cierpieniach, byśmy cierpieli do końca. Aż nie będzie ratunku. Nawet wtedy, nadzieja niczym zaborcza kochanka, wpierw daje nam w twarz, by za chwilę wpić się w nasze umysły.
Ale miłość. Miłość skrada się nocą i zamyka umysł. Wodzi uniesieniem po plecach, nadgarstkach, całuje w usta. Miłość stale krąży, raz się zbliżając, by za chwilę się oddalić. Miłość to wredna suka, która nie pozwoli odejść za daleko. Z trzech sióstr, to ona potrafi najwięcej zdziałać. Gdy pierwsza już nas wypluje, druga opuści, ta trzecia zabierze nam wszystko.